„Mój Hrubieszów’ – Waldemar Stefan Wawrzecki

WALDEMAR STEFAN WAWRZECKI

MÓJ HRUBIESZÓW
DRUGA POŁOWA XX WIEKU

WRZESIEŃ 2012 r.

Zagubione, gdzieś na kresach, małe, senne miasteczko. Rozłożone nad również małą i senną rzeczką obejmującą swoimi ramionami wyniesione względem kilku przedmieść, śródmieście. Śródmieście dominowało nie tylko wyniesieniem terenu, tutaj znajdowały się najważniejsze organy dla życia miasteczka.

Wyróżniało się również kilkoma monumentalnymi jak na jego warunki budynkami. Były to przede wszystkim świątynie i budynki użyteczności publicznej. Wokół tego tętniącego serca miasteczka rozlokowały się domy mieszczan a na jego obrzeżach, szczególnie w rejonie ulic, Wodnej, Gęsiej, Ludnej, Prostej, Łaziennej dominowały skromniejsze domy uboższej części jego mieszkańców.

Łączność centrum z podległymi dzielnicami zapewniało kilka mostów i mostków. Największe i najważniejsze to most na ul. Staszica – dawna ulica Mostowa, oraz most na ulicy Żeromskiego, łączący północną część miasta ze śródmieściem. Mniejsze i w o wiele gorszym stanie to mosty, jeden na ulicy Ludnej, stale w tym czasie dziurawy i nie przejezdny, służył tylko do ruchu pieszego, w takim samym stanie i dla takich samych celów był most sławęciński. Kilka wąskich i również w złym stanie kładek, zapewniało skróty do miasta, ale tylko dla pieszych. Taka największa i najważniejsza, bo łącząca dzielnicę Sybir z miasteczkiem ścieżką przez łąki, była kładka na ulicy Wodnej. Nie mniej ważną była kładka na kanale Ulgi, łącząca Podgórze z miastem, skrótem przez ulicę Kruczą i ścieżką przez Sutki, pomiędzy posesjami Hajkiewiczów i Rządkowskich. Dzisiaj już Sutki nie istnieją. Była jeszcze kładka, również na kanale Ulgi, będąca skrótem z Podzamcza do kościoła św. Mikołaja, czy też nie istniejącą już uliczką do urzędów. W tym miejscu stoi dzisiaj hrubieszowski dom kultury. Stara, bardzo chybotliwa i stale przez powodzie wiosenne znoszona i niszczona. Dzisiaj istnieje jeszcze dojście do tej kładki, ale samej kładki już nie ma. Kilkadziesiat metrów dalej wybudowano kładkę, tyle że betonową, miała być częścią traktu pieszego od dzisiejszej ulicy 3 Maja do ulicy Zamojskiej. Ówczesna władza sądziła że rozwali stojące za kanałem domy i zrealizuje swój pomysł. Ale skończyło się to tak jak ze stodołą Patkowskiego na ulicy Polnej. Efekt jest widoczny do dzisiaj, kładka kończy się na płocie posesji. Miejskie inwestycje w rejonie ulicy Polnej czy J. Piłsudskiego /dawna ul.1 Maja/ realizowano na wywłaszczonych pod przymusem terenach prywatnych. Zastraszani przez urzędników właściciele posesji godzili się na wszystko. Trzeba zaznaczyć że działo się to w okresie szczytowym władzy komunistycznej. Ówczesna władza stosowała swoisty sposób wyceny wywłaszczonej nieruchomości. Wyceniano wszystkie nieruchomości jako grunty rolne i tak za nie płacono. Przeznaczane natomiast były pod budownictwo mieszkaniowe i towarzyszącą infrastrukturę. Wartość gruntu rolnego była zdecydowanie niższa niż działki budowlanej. Ludzie zostali oszukani i okradzeni. Dzisiaj władza wybiórczo naprawia krzywdy wyrzadzone ludziom przez ówczesny system ale jakoś nie widzi krzywd takich o jakich piszę. Było kilku właścicieli którzy sprzeciwili się tym złodziejskim procedurom . Takim był Jan Rządkowski, który obronił swoją a także i sąsiadów własność przy ulicy Ludnej. Nękany na różne sposoby nie ustąpił, podobny upór wykazał Jan Patkowski, którego stodoła stała prawie na poprowadzonej obok posesji ulicy. Obronili swoja własność.

Największa dzielnica miasta, leżała na zachód od centrum. Dzielnicę tę równie dobrze można byłoby nazwać dużą podmiejską wsią. Mieszkańcy tej dzielnicy w tamtym czasie a również i teraz to zdeklarowani rolnicy. Zresztą, mieszkańcy pozostałych kilku dzielnic to również w dużej większości rolnicy. To miasteczko, to Hrubieszów, a otaczające je dzielnice to przede wszystkim największa i najludniejsza Sławęcin. Od południa przytulają się do miasta, Pobereżany, Michałówka, Antonówka, dawna Safarowszczyzna i leśna Teresówka. Jest jeszcze maleńka ale dawniej traktowana z całym szacunkiem dzielnica zwana Podzamcze, również leżąca na południe od właściwego miasta. W czasie okupacji na Podzamczu była siedziba policji niemieckiej. W samym centrum należy wyróżnić jeszcze dzielnicę zwaną Wójtostwem, obejmującą dzisiaj ulicę Kruczą. Ze starego Wójtostwa, pozostał tylko mocno zrujnowany dworek oraz stara kamienica Bojarskich przerobiona przez nowych właścicieli na pseudonowoczesny budynek. Pamiętam przepiękny stary dom z czerwonej cegły, z przeszklonym gankiem, obrośnięty girlandami winorośli, otoczony starodrzewiem. Dojrzewające winogrona przyciągały amatorów tych rzadkich w tym czasie owoców. Pan Bojarski na fotelu ustawionym przed ścianą winorośli pilnował dojrzewających owoców. Starsi chłopcy opowiadali jak starali się przechytrzyć pilnującego i w czasie drzemki starszego Pana, za jego plecami ścinali kiście winogron.

Wschód to oczywiście stare Podgórze zwane wcześniej Pogórzem z którego docierało się do rolniczego Wygonu . Długa i zawsze błotnista ulica tej dzielnicy prowadziła do pobliskiego Gródka nad Bugiem. Od Podgórza, uliczka Sokalska prowadziła do dawnego folwarku Kruczkowskich.

Z zachodniej strony dawny folwark graniczył ze szpitalem. Pamiętam kilka starych budynków, pozostałość dawnego folwarku. W jednym z nich przylegającym do płotu szpitalnego mieszkała Nela, pielegniarka pracująca w pobliskim szpitalu, była jedną z ostatnich z rodu Kruczkowskich, dawnych właścicieli folwarku. Dzisiaj już po tych budynkach nie ma śladu.

Na północ od Wygonu, w dole przytulona do błotnistej rzeczki Huczwy usadowiła się o nie najlepszej sławie dzielnica zwana Złodziejówką. Nędzne chałupki przycupnięte pod skarpą, często zalewane przez Huczwę w czasie wiosennych wylewów. Był to teren stale podmokły.

Na północny wschód od Sławęcina rozlokowała się z kolei dzielnica zwana kolonią urzędniczą. Do dzisiaj ulica Słowackiego, centrum kolonii, cieszy oko starymi willami, przywołującymi odeszły czas. Jakże różna od pobliskiego Nowego Osiedla czy też klockowatych Jagiellonów. Wąziutka uliczka, pełna zieleni i spokoju jest bezwątpienia jednym z piękniejszych miejsc w Hrubieszowie. Słowackiego łączy się z ulicą kiedyś Koszarową a dzisiaj Dwernickiego, która biegła od pól na Lipicach, obok stacji wąskotorowej, koszar wojskowych i kończyła się w dzielnicy ówczesnej biedy, Sybirze. Bardzo dobrze biedę Sybiru oddaje Bronisław Borsukiewicz w swojej książce „Nasz chleb powszedni „. Słowa „kurne chaty” użyte w książce do określenia domków w których mieszkali na Sybirze, oddają sedno tej biedy. Ten Sybir zachował się do dzisiaj w postaci unikalnego układu uliczek na obrzeżach osiedla Jagiellońskiego od strony zachodniej. Zresztą osiedle wyraźnie dystansuje się od zachowanych resztek dawnego Sybiru. Zabudowa, kształt działek, zagospodarowanie wyraźnie odbiegają od osiedlowych, chociaż w wielu przypadkach ta kultura osiedlowa przywędrowała wraz z ludźmi. To o czym piszę w tej chwili było widziane oczami dziecka w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Widziane oczami dziecka, pisane ręką człowieka dorosłego muszą być te relacje w sposób naturalny weryfikowane i postrzegane przez pryzmat minionych lat.

Urodziłem się i wychowałem w Hrubieszowie w dzielnicy zwanej powszechnie Pogórzem. Ulica przy której mieszkaliśmy to przedwojenna ulica Józefa Piłsudskiego a po wojnie przemianowana przez nową władzę na ulicę 1 Maja.

Mieszkaliśmy w domu na wzgórku przy starej żeliwnej pompie, dającej najlepszą wodę w mieście i służącej prawie połowie mieszkańców tej ulicy jako jedyne źródło wody. Na naszej ulicy było trzy pompy, ta obok naszego domu, druga na skrzyżowaniu ulic Ludnej i Piłsudskiego i trzecia na środku brukowanego placu przy skrzyżowaniu ulic Nowej, Kolejowej, dzisiejszej Piłsudskiego, Wyzwolenia i Grodeckiej. Oprócz trzech pomp, była jedna studnia przy istniejącej do dzisiaj kapliczce św. Antoniego. Od wczesnego ranka do późnych godzin nocnych słychać było rytmiczny stukot ramienia pompy napełniającego wiadra wodą. Było to także miejsce do pojenia zwierząt, szczególnie koni. Przyprowadzane przez gospodarzy, pojone były przy pompie aby uniknąć wysiłku noszenia wody do swojego gospodarstwa. Również mieszkańcy pobliskiej okolicy przyjeżdżając furmankami we wtorki i piątki na targ, wracając zatrzymywali się przy pompie i poili zwierzęta.

Data powstania miasta ginie w pomroce dziejów. Są zachowane źródła, szczególnie staroruskie w których wspomina się osadę leśną Rubieszów czy też Hrubieszów. Tutaj ruski książę Daniel miał dziękować opatrzności za pomyślność podczas polowania na dziki. W podzięce w miejscu tym pobudował kapliczkę ku czci św. Mikołaja.

W przyszłości święty Mikołaj stał się patronem kościoła grekokatolickiego . Po likwidacji w 1875 roku przez cara kościoła grekokatolickiego, świątynię przemianowano na cerkiew prawosławną. W latach dwudziestych ubiegłego wieku rekoncyliowano na kościół pod wezwaniem św. Stanisława Kostki .Dzisiaj jest to sanktuarium Matki Boskiej Sokalskiej. Św. Mikołaj jest także patronem kościoła rzymskokatolickiego, największej hrubieszowskiej parafii.

Rubieszów czy Hrubieszów, dyskusja trwa już tak długo jak długo istnieje miasto i trwać będzie jeszcze bardzo długo. Mój kuzyn Józef Łaszkiewicz, długoletni aktywny członek Towarzystwa Regionalnego Hrubieszowskiego, od lat grzebie w starych dostępnych dokumentach kościelnych i uparcie twierdzi że Hrubieszów nigdy nie był Rubieszowem. Oczywiście tzw domorośli znawcy problematyki wiedzą lepiej i z pobłażliwym uśmiechem kwitują przedstawiane argumenty. Nie chcę twierdzić że nie mają racji, ale nie może być argumentem twierdzenie nie bo nie. W historii świata już niejednokrotnie zdarzało się że pewniki druzgotane były wyśmiewanymi tezami.

Miasto od zawsze miało charakter rolniczy. Usytuowane na wyniesieniu, oblewane wodami Huczwy i jej kanału Ulgi, obrosło rolniczymi enklawami. Było dla nich miejscem gdzie załatwiali sprawy urzędowe, dokonywali niezbędnych zakupów towarów, trudnych do wykonania w domu i handlowali tym co wyrosło w polu i ogrodzie oraz sami wytworzyli. Było to także miejsce gdzie spieszono w niedzielę i święta do swojej świątyni by dziękować Panu za dary życia codziennego. Tam także przynoszono każde nowo narodzone dziecię po to, by było uroczyście przyjęte do społeczności wiernych. Tutaj również żegnali się kończąc kres swojej ziemskiej wędrówki i stąd uroczystym orszakiem żałobnym odprowadzani byli na miejsce wiecznego spoczynku. Cmentarze, parafialny rzymskokatolicki, prawosławny i nekropolię wojskową, ulokowano na Podgórzu w widłach ulic Kolejowej i dawnego traktu kryłowskiego a obecnie ulicy Nowej. Cmentarz wojskowy obsadzony kasztanowcami, krył nie tylko mogiły polskich żołnierzy z pierwszej i drugiej wojny światowej .Trawnik przed obeliskiem był mogiłą żołnierzy niemieckich. Kilka lat temu, odkopano ich szczątki i przeniesiono na duży cmentarz żołnierzy niemieckich w Przemyślu.

Przy wejściu na cmentarz wojskowy z lewej strony urządzono cmentarzyk dla kilku żołnierzy radzieckich i dla pochowanych tam przedstawicieli aparatu nowej władzy w tym również wojskowej. Cmentarz wojskowy od północy graniczył z opuszczonym i zaniedbanym w tamtych latach cmentarzem prawosławnym. Z czasem zaczęto porządkować ten cmentarz i powoli stawał się cmentarzem wspólnym prawosławnych i łacinników. Teraz te różnice całkowicie się zatarły. Cmentarz z kaplicą Korytyńskich powstał na gruntach które w 1840r na potrzeby ówczesnej parafii unickiej darował mój prapradziad Józef Lebiedowicz. Mój przodek był gorliwym wyznawcą kościoła grekokatolickiego i za swoje trwanie przy wierzy, po 1875 roku kiedy car ukazem zakazał działalności temu kościołowi, został zesłany w głąb Rosji. W miejscu gdzie jest dzisiaj wjazd na cmentarz od ulicy Nowej w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia była szkółka drzewna, tuż przy ulicy był to teren bardzo podmokły. Cmentarz rozrastał się najpierw na zapleczu cmentarza wojskowe- go i to nazywano nowym cmentarzem. Kiedy zabrakła tam miejsc, sięgnięto po tereny szkółki . I ten teren jak dzisiaj widać jest dosyć szybko zapełniany. Oddany kilka lat temu do użytku i poświęcony cmentarz komunalny przy ulicy Nowej nie odnotował do dzisiaj ani jednego pochówku.

W tamtych latach w miasteczku znajdowały się cztery świątynie a właściwie pięć. Parafialny kościół św. Mikołaja, był parafią dla całego miasteczka i okolicznych przylegających do miasta wiosek. Kościółek rektoralny pw. św. Stanisława Kostki tzw mały kościółek- dawna cerkiew unicka św. Mikołaja,/światynia moich przodków/ przeznaczony był głównie dla młodzieży.

Przepiękna nieczynna wówczas cerkiew pod wezwaniem „Zaśnięcia Najświetszej Marii Panny” z wieloma kopułami i również wspaniałymi malowidłami ścian zewnętrznych, malowidła te bezmyślnie zamalowano w latach późniejszych. Cerkiew ze swoimi trzynastoma kopułami jest unikatem w Europie.

Również nieczynna w tamtych latach, dawniej cerkiew garnizonowa a później kościół przy miejscowej jednostce wojskowej. Dzisiaj to kościół parafialny pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Pamiętam również olbrzymi pusty wewnątrz budynek synagogi przy dzisiejszej ulicy Pogodnej a dawnej Bożnicznej. Budynek na początku lat pięćdziesiątych został sprzedany przez przedstawiciela gminy żydowskiej, nowy właściciel wyburzył budynek. Były przy tej ulicy również inne mniejsze bożnice, ale ja już tego nie pamiętam. Jako pozostałość jednej z nich widoczne były przez dłuższy czas resztki posadzek. W tych miejscach stoją dzisiaj bloki mieszkalne spółdzielni mieszkaniowej budowlani i budynki komunalne. Jedyny szpital i miejski i powiatowy znajdował się przy ulicy 1 Maja. Wjazd do szpitala był w miejscu w którym dzisiaj stoi budynek który był dawniej sklepem PSS, później przez jakiś czas był siedziba TPSA a teraz jest w nim apteka. Długa droga wjazdowa ograniczona z jednej strony budynkiem mieszkalnym Bobińskich a z drugiej potężnymi filarami ogrodzeniowymi, kończyła się szlabanem i budynkiem portierni. Niewielki budynek szpitala wraz z kaplicą mieścił wszystkie oddziały poza dwoma. Porodówka znajdowała się baraku usytuowanym wzdłuż płotu przylegające- go do ulicy Sokalskiej. Oddział zakaźny ulokowano również w baraku na lini starej kostnicy. Na terenie szpitala znajdował się budynek w którym mieszkały siostry zakonne, pełniące posługę pielęgniarską w oddziałach szpitalnych. Ten budynek w latach późniejszych został wyburzony. Stacja pogotowia ratunkowego znajdowała się na parterze budynku szkoły krawieckiej na rogu ulic Narutowicza i Partyzantów. Przychodnie lekarskie rozrzucone były po mieście. Pierwsza dosyć długo funkcjonująca była w budynku dawnego szpitala żydowskiego przy ulicy Partyzantów. Później w budynku tym ulokowano stację sanepidu. Największa i najdłuższej funkcjonująca to przychodnia przy ulicy Kościelnej /dawny dom Steckich/.Przez krótki okres czasu był nawet gabinet, chyba dr Grodyńskiej w budynku Sołowiejów obok pałacyku Kisewetterów. Również w domu Najów przy ul. Staszica przez jakiś czas były gabinety lekarskie. Oczywiście, gabinety w budynku Sołowiejów czy też Najów, to również były gabinety przychodni, rozrzucone w różne miejsca w mieście. Jedyna apteka w mieście ulokowana była w dworku Golakowskich, dzisiaj budynek ten mieści notariat Pana Mielniczuka i jest jego własnością.

W mieście funkcjonowały trzy siedmioklasowe szkoły podstawowe. Wszystkie szkoły zlokalizowane były w dwupiętrowym budynku przy skrzyżowaniu ulic Żeromskiego i Dwernickiego, w dużej szkole na koszarach jak wówczas mówiono. W czasie ostatniej wojny w bydynku był szpital wojskowy. Filie tych szkół od klasy pierwszej do drugiej umieszczono w centrum, by maluchom było bliżej do szkoły.

Filię jedynki ulokowano w prywatnym budynku przy Placu Staszica, były to dwie salki w których było wszystko, sala do nauczania, kącik czystości z miską, mydłem ręcznikiem i wiadrem z wodą. Przy ścianie stały długie drewniane wieszaki z haka- mi. Na zewnątrz mała drewniana wygódka. Budynek był własnościa rodziny Kudry- lów.W podobnych warunkach urządzono filię szkoły nr 2, był to długi drewniany budynek pamiętający pewnie jeszcze cara batiuszkę. Budynek ten stoi do dzisiaj, kontrastując z sąsiadującymi budynkami cechu i banku pekao. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wybudowano barak na wzgórku przy cmentarzu obok domu grabarza Szydłowskiego. W baraku ulokowano filie szkoły nr 1, klasy od pierwszej do czwartej. Była to konieczność po odzyskaniu przez rodzinę Kudryli pomieszczeń zajętych przez szkołę nr 1 w ich budynku przy Placu Staszica. Po kilku latach, kiedy wybudowano pierwszą i jedyna w Hrubieszowie, szkołe podstawową tzw „tysiąclatkę” na ulicy Listopadowej i przenaczono na potrzeby szkoły nr 1,szkołę w baraku na Gródeckiej zlikwidowano. Barak oddano PZMotowi, który zorganizował tam ośrodek szkolenia kierowców. Filię trójki, klasy od pierwszej do czwartej ulokowano na Sławęcinie. Dzisiaj ten budynek służy maluchom, umieszczono tam jedno z miej- skich przedszkoli. Szkoły średnie, to jedyne w mieście bardzo prestiżowe liceum ogólnokształcące ulokowane w budynkach dawnego klasztoru Domonikanów, stąd zapewne tworzące z kościołem św. Mikołaja jeden zespół budynków. Istniały wówczas dwie szkoły zawodowe.

Szkoła odzieżowa mieściła się w nie istniejącym już budynku przy zbiegu ulic Narutowicza i Partyzantów. Szkoła zwana w skrócie mechaniczną a pełna nazwa to Zasadnicza Szkoła Mechanizacji Rolnictwa ulokowana była w kilku budynkach.

Zajęcia dydaktyczne prowadzono w budynku przy ul.Kilińskiego dzisiaj przystosowano ten budynek na mieszkania komunalne. Sekretariat szkoły mieścił się w drewnianym piętrowym budynku przy ulicy 22 lipca, tak wówczas nazywała się ulica Górna. Oba budynki mieściły się na jednej posesji, z tym że jeden był przy ulicy Kilińskiego a drugi 22 lipca. Przy tej samej ulicy w budynku późniejszego przedszkola nr 2 była bursa szkolna

Zajęcia praktyczne, czyli nauka zawodu odbywały się w kompleksie warsztatowym w budynkach przy skrzyżowaniu ulic Partyzantów i Żeromskiego, przed chełmskim mostem. Dzisiaj nie ma już śladu po tych budynkach. Były również warsztaty przy ulicy Dzierżyńskiego, obecnie 3 Maja i przy ulicy Zamojskiej w pomieszczeniach dzisiejszej hurtowni Lewiatan i sklepu z akcesoriami hydraulicznymi Kurzydłow- skiego i Bieleckiego. W latach późniejszych powstała szkoła rolnicza, która przejęła budynki po szkole mechanicznej przy ulicy Żeromskiego. Po przemianach dziejo- wych roku 1989, zlikwidowano hrubieszowską spółdzielnię kołek rolniczych, część obiektów przejęła szkoła rolnicza i tam się przeniosła.

W szkole podstawowej, a byłem wówczas w trzeciej klasie, obowiazkowo należeliśmy do harcerstwa . Było to harcerstwo wzorowane na radzieckich pionierach. Nie było krzyży harcerskich, sznurów według których odróżniano stopnie organizacyjne, lilijek i chust, kolorem pozwalajacym odróżniać drużyny, nie było również zielonych mundurków chłopców i szarych mundurków dziewcząt. Obowiązywał chyba o ile dobrze pamiętam biała koszula i czerwona chusta do niej. Pozdrowienie harcerskie to było przyłożenie otwartej dłoni do środka czoła, identycznie jak radzieccy pionierzy. Opiekunką tamtego harcerstwa była nasza nauczycielka Pani Gietka, imienia nie pamietam, nie pamiętam również by coś ta druzyna harcerska działała. Pewnie prowadząca to harcerstwo z narzuconego obowiązku, zdawała sobie sprawę iż jest to obce i nie przystaje do tradycji harcerstwa sprzed 1939 rokui że należy to poprostu przetrwać. Przełom nastapił po 1956 roku, roku wielkich zmian politycznych . Po mrocznym okresie stalinizmu i kultu jednostki, miała nastąpić prawdziwa demokracja, rządy objął wypuszczony z więzienia Władysław Gomułka, wyszedł także na wolność Prymas Stefan Wyszyński więziony w odosobnieniu w Komańczy. Panowała powszechna euforia, jak się za kilka lat okazało, mocno przedwczesna. Nastąpiły poważne zmiany w każdej dziedzinie życia, również w szkole. Przywrócono tradycyjne Polskie harcerstwo z wszystkimi jego atrybutami. Wróciły krzyże harcerskie, lilijki, sznury, mundurki, kolorowe chusty, inna dla każdej drużyny. Opiekunem naszym został starszy od nas druh Józef Stąsik. Byliśmy pełni euforii, rzeczywiście zaczęło się coś dziać. Były biegi na sprawność, organizowano biwaki w lasach pod miastem z nocowaniem i gotowaniem posiłków. Był zlot harcerski w Dubience, związany z powtórnym usypaniem kopca Kościuszki dla uczczenia rocznicy stoczonej tutaj bitwy z jego udziałem.

Uczestniczyłem również w pieszym rajdzie harcerskim z Częstochowy do Krakowa. Chodziliśmy w prawdziwych mundurach harcerskich, z lilijką na czapce i krzyżem harcerskim na piersi. Przewieszone sznury, kolorem mówiły o stopniu jaki ma właściciel. Odróżniały nas również chusty, nasza drużyna nosiła chusty w żółtym kolorze. Było to fajne, ale pojawiło się trochę późno, za dwa lata kończyliśmy szkołę podstawową a później to już różnie bywało, harcerstwo mocno skręciło w lewo. Tak jak wcześniej pisałem znaczna część mieszkańców miasta z dziada pradziada zajmowała się rolnictwem Stare dzielnice, Sławęcin czy też Wygon, dzisiaj to ulica Gródecka to ostoja tego tradycyjnego zajęcia. Spora część mieszkańców podejmowała pracę po za rolnictwem głównie w urzędach i handlu. Typowo produkcyjnych przedsiębiorstw było nie wiele. Hrubieszowskie Przedsiębiorstwo Budowlane, przekształcone w latach późniejszych w Przedsiębiorstwo Budownictwa Rolni- czego prowadziło budowy w terenie, głównie na południu powiatu. Południe zniszczone w wyniku działań wojennych, opustoszałe po deportacjach Ukraińców, wymagało odbudowy i przywrócenia życia na tym terenie. Powstawały państwowe gospodarstwa rolne – PGR-y, trzeba było budować podstawową infrastrukturę, zaplecze socjalne a więc przede wszystkim mieszkania dla werbowanych pracowników. Powstawały również obiekty gospodarcze niezbędne do prowadzenia produkcji rolniczej. W pierwszych latach powojennych budowano również w Warężu i Sokalu, do czasu kiedy sowieckie władze komunistyczne dokonały regulacji granicy i Waręż oraz Sokal przyłączyły do Ukrainy, nam rekompensując to kawałkiem Bieszczad. Regulacja granicy wynikała z tego że tereny Waręża i Sokala leżały na bogatych pokładach węgla, oddane dzikie Bieszczady posiadały walory przyrodnicze i nie były to tereny zurbanizowane.

O tych pierwszych latach opowiadał mi kuzyn Józef Łaszkiewicz, dziś krakowianin a w tamtym czasie urzędnik powiatowy w Hrubieszowie. Handlem w mieście zajmowało się szereg drobnych firm powołanych do tego celu. Największym handlowcem była bez wątpienia hrubieszowska spółdzielnia spożywców. Posiadała największą sieć handlową i szereg zakładów produkujących żywność. Była to ubojnia z masarnią, piekarnie, ciastkarnie, rozlewnia piwa i wytwórnia wód gazowanych. Handlem tzw łokciowym, odzieżą i obuwiem zajmował się po za PSSem, również miejski handel detaliczny. Hrubieszowska spółdzielnia inwalidów i miejscowy GS prowadziły handel i żywnością i przemysłówką. Prywatna inicjatywa handlowała towarami produkowanymi przez rzemieślników, krawców i szewców, gdzieś tam spod Warszawy czy Łodzi. O jakości tych wyrobów, estetyce, raczej przemilczę. Zresztą to samo można powiedzieć o masówce sprzedawanej przez PSS czy MHD. Na ulicach dominowała szarzyzna i byle jakość. Modny styl ubierania się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku to bikiniarstwo. Charakteryzowało się wą- skimi przykrótkimi spodniami, kolorowymi skarpetkami, krzykliwymi krawatami z wizerunkiem papugi lub tańczącej roznegliżowanej kolorowej dziewczyny. Półbuty na grubej podeszwie, dwu lub trzykrotnie obszyte grubą białą nicią. Włosy z obo- wiązkową plerezą opadającą na kark. Kobiety gustowały w modnych w tych czasach materiałach, kretony, żorżety no i trudne do zdobycia nylony i stylony.

Miasteczko naszpikowane było małymi sklepikami, wykorzystywano to tego każdynadający się do tego lokal. Takie większe sklepy, uznawane wtedy za duże, to słynna hala przy ulicy Targowej, To był rzeczywiście duży jak na tamte warunki sklep, z wieloma branżowymi stoiskami. Osobno były wędliny i mięso, ogólno spożywcze stoisko, z alkoholem i chemiczno drogeryjne. Kolejnym takim dużym sklepem był sklep popularnie nazywany na schodkach, przy słynnym kozackim rogu, miejscu spotkań hrubieszowskiej młodzieży. W lokalu tym dzisiaj jest sklepik z upominkami. Bardzo popularny był sklep u Miśki przy ulicy 3 Maja, niedawno w lokalu tym funkcjonował jeszcze sklep Bombonierka. Również popularny był sklep u Kamienia w Rynku. W tym samym rzędzie sklepów za Kamieniem był sklep ze sprzętem gospodarstwa domowego, pierwsze pralki Franie, odkurzacze kuchenki węglowe, piekarniki itp sprzęt, ekspedientem w tym sklepie był przyszły prezes PSS, Kubik. Sprzęt radiowo telewizyjny sprzedawany był w dużym sklepie przy Placu Wolności, prowadzonym przez Dębickiego. Dzisiaj w tym lokalu podzielonym na mniejsze sprzedawane są zapiekanki a obok buty polskie. W lokalu gdzie dzisiaj jest sklep Lewiatan, funkcjonował sklep geesowski wielobranżowy, miał czasami ciekawszy asortyment niż sklepy PSSu czy MHD. W wyburzonych budynkach pod przyszły zespół ABC, było szereg sklepów, sklepików i zakładów usługowych. W budynku usytuowanym naprzeciwko liceum mieściły się jak pamiętam, zakład fryzjerski Olszyny, sklep papierniczy, sklep odzieżowy, zakład fotograficzny Modzelewskiego, często nazywanego „głuchym”, lodziarnia. Od strony Placu Wolności, na samym rogu było biuro „Ruchu”, tuż za biurem księgarnia, kierownikiem był Żmudzki a wśród ekspedientów była nasza sąsiadka Irena Panasiewicz, póżniejsza Irena Duma. Pracowała tam także kuzynka mojego wujka z Korytyny, Paulina. Za księgarnią była brama wjazdowa do zajazdu a dalej zakład fryzjerski, sklep, chyba pasmanteria i mały sklepik z nabiałem. Za budynkiem był całkiem spory zieleniec z klombami kwiatów, alejkami i ławeczkami.

Zieleniec od strony północnej obsadzony był szpalerem kasztanowców i przylegał do popularnej wówczas restauracji zwanej „Pod kasztanami”. Był to kompleks budynków pomiędzy ulicami, Kościelną, Narutowicza i Placem Wolności. Ulokowano tam szereg różnych sklepów. miedzy innymi z artykułami gospodarstwa domowego, sklep zielarski i na zapleczu pierwsze biura MHD-Miejskiego Handlu Detalicznego. W części przylegającej do ulicy Narutowicza ulokowane były lokale mieszkalne, do których wchodziło się przez dwie bramy wjazdowe czy też zajazdowe, jedna od Placu Wolności a druga od ulicy Kościelnej.

Do placu sportowego przy Liceum im. Staszica, przylegał duży kompleks budynków. W tak zwanej galeryjce, ulokowano zakład fotograficzny, przez jakiś czas było tam również studio nagrań, bardzo kiedyś popularnych pocztówek dźwiękowych .Później w tym miejscu otworzono sklepik z lodami Bazylewicza. Obok była pierwsza i jedyna w tym czasie w Hrubieszowie kawiarnia, prowadzona przez miejscowy PSS. Za kawiarnią był duży sklep papierniczy prowadzony przez Święcickie, matkę i córkę. Restaurację „Kresowianka” oddzielała od sklepu brama wjazdowa, w późniejszym czasie zabudowana pod otworzony tam również pierwszy komis w Hrubieszowie. Za restauracją było wejście do biur PSSu a na samym rogu ul. Staszica i Placu Wolności wchodziło się do sklepu zwanego – na schodkach, kierowała nim Kułaczkowa. Na piętrze budynku ulokowano biura PSS i mieszkania.

Pamiętam, że czesto jeżdżono do Mircza lub Horodła, bo w sklepach geesowskich można było kupić trudny do zdobycia w miejscowych sklepach towar np, dywany, meble. W mieście funkcjonawała tylko jedna apteka, przy dzisiejszej ulicy 3 Maja, zawsze tłok i kolejki. Najpierw trzeba było odstać w kolejce do aptekarza, który wypisywał rachunek do kasy, potem odstać przed okienkiem kasowym i z pokwitowaniem wrócić do aptekarza który wydawał leki. Pani Lala, najbardziej znana aptekarka nie raz głośno sztorcowała klientów za głośne zachowania lub nieznajomość nazwy leku kupowanego bez recepty. Jeżeli ktoś kupował środki nazywane wstydliwymi np. prezerwatywy, to Pani Lala głośno tak by wszyscy słyszeli dopytywała szczegółów, jedno czy dwa opakowania a także głośno wydawała, prezerwatywy proszę.

Z rozrzewnieniem wspominam smak pieczywa z tamtych czasów. Wspaniałe pachnące chleby, pytlowy, sitkowy czy też poczciwy razowiec. Wspaniałych maślanych bułek z kruszonką dzisiaj już sie nie spotyka. Zunifikowane pieczywo wszędzie smakuje jednakowo. Sklepik w rynku, usytuowany nad dawną piekarnią Tutkajów sprzedawał pieczywo w określonych godzinach po dostawie z piekarni z dołu. Wielokrotnie wystawałem w długich kolejkach w oczekiwaniu na dostawę i sprzedaż. Prawdziwy polski chleb, bez powszechnych dzisiaj polepszaczy . Obecność sklepu z pieczywem wyczuwało się nosem, intensywny zapach świeżego chleba wskazywał drogę. Piechotowa prowadząca ten sklepik niejednokrotnie przywoływała kolejkowiczów do porządku, bo ścisk i tłok był zawsze. Piekarni w Hrubieszowie było kilka. W rynku dawna piekarnia Tutkaja w której po upaństwowieniu pozwolono łaskawie dawnemu właścicielowi nadal pracować. W miejscu gdzie dzisiaj jest Urząd Skarbowy, wcześniej hotel PBRolu, była duża piekarnia. W tamtych latach był taki zwyczaj, że świąteczne wypieki można było robić w piekarni jeżeli pracował tam ktoś znajomy, często i my i nasi sąsiedzi korzystali z tego. Była opinia że wypieki w dużym piecu piekarniczym były lepsze. Była również piekarnia na ulicy Kilińskiego u Szperalskiego, później prowadził tam wytwórnie wód gazowanych przyjaciel moich teściów Czesław Bajurko. Po jakimś czasie ponownie wrócono do piekarni. Na ul. Żeromskiego trochę później uruchomił piekarnię wysoki Pan Błazucki, zwany De`Goulem. Bardzo dobry chleb i inne wyroby piekarnicze sprzedawane bezpośrednio w piekarni przyciągały wielu klientów. W rynku w jatkach mięsnych, dokonywano zakupów bezpośrednio od gospodarzy z tak zwanego uboju gospodarczego. Warunki urągały podstawowym zasadom higieny. Najgorszy był okres lata, upał, muchy, sprzedawca babrający się w sprzedawanym mięsie bez rękawic w brudnym fartuchu często z papierosem w ustach. W rzeźni miejskiej na ulicy Ceglanej dokonywano uboju zwierząt . Było to miejsce niesamowite, mija- liśmy je z daleka. Głosy mordowanych zwierząt napawały nas strachem. Rzeźnia stała na wysokiej skarpie nad przepływającą w dole Huczwą. Z braku kanalizacji ścieki z rzeźni zmieszane z krwią zwierząt spływały po skarpie do rzeki. Nie trudno wyobrazić sobie jaki fetor unosił się wokół rzeźni w gorące letnie dni. Wędkarze czy też kajakarze usiłowali szybko przejść lub przepłynąć ten niesamowity odcinek Huczwy. Tak jak pisałem papieros często był nieodłącznym rekwizytem w ustach sprzedawcy w sklepie czy też klienta. W tamtych latach palacz, mógł z papierosem wejść praktycznie wszedzie, do sklepu, kina, autobusu, zakazów się nie spotykało, no chyba na stacji benzynowej. Dworzec autobusowy mieścił się w baraczku na ul. Kościelnej wtedy w szczytowym okresie stalinizmu przemianowanej na ulicę Stalina. Dokładnie w tym miejscu jest dzisiaj księgarnia w budynku ABC. Postoje autobusowe rozlokowano wzdłuż ulicy. Dworzec autobusowy zajmował całą ulicę, siegał od skrzyżowania dzisiejszej ulicy 3 Maja z ulicą Kościelną przy kiosku Ruchu, obecnie miejsce to jest zabudowane chodnikiem i kończył się skrzyżowaniem z ulicą Nartowicza, obok dawnego sklepu Pewexu. Część autobusów to były budy ulokowane na podwoziu samochodu cieżarowego. Wewnątrz ławy przy ścianie i na środku dwa metalowe drążki za ktore pasażerowie chwytali podczas jazdy. Takie budy jeździły pamiętam do Grabowca, ale myślę że do innych miejscowości również. Po jakimś czasie dworzec przeniesiono na plac przy ulicy Ludnej gdzie zamierzano zbudować łaźnię miejską, zrobiono nawet wykopy, ale pokazała się woda gruntowa która dokładnie zalała wykopy i ostatecznie zrezygnowano z tego pomysłu. Jeszcze w XIX wieku w tym miejscu był kanał Motławy, odchodzący od kanału Ulgi, znajdował się mniej więcej w miejscu wjazdu pomiędzy budką z lodami a pawilonami na dole ulicy Prostej, obok sklepiku z dewocjonaliami Kwiatkowskich. Nawieziono ziemi, utwardzono plac, zbudowano baraczek z kasami, dyspozytornią i uruchomiono pierwszy z prawdziwego zdarzenia dworzec autobusowy w Hrubieszowie. Baraczek jak wszystkie baraki w Hrubieszowie stoi do dzisiaj. Pierwotny zielony rynek był tam gdzie dzisiaj jest zieleniec przed marketem Stokrotka w Rynku. W ramach „porzadkowania” miasta usunieto zielony rynek z tego placu a w zamian wybudowano dwa rzędy złączonych plecami drewnianych bud handlowych dla tzw prywatnej inicjatywy. Było to zielone światło dla tej branży po odwilży 1956 roku. Powiedzenie zamienił stryjek siekierkę na kijek pasowało jak ulał do tego działania. W budach ulokowano handlarzy czapek, krawców, sprzedaż galanterii, obuwia, owoców, warzyw i sklepik spożywczy Rybaka. Na obrzeżach placu rozstawiano stragany z drobiazgami, nici, igły, jakieś ozdoby. Sprzedawcami byli jeżeli dobrze pamiętam, Janeczek, Cybulski, Kisielewski, Kamiński. Zielony rynek przeniesiono na Plac Staszica za jatki mięsne. Był to bardzo mikroskopijny zielony rynek, dlatego w kilka lat później przeniesiony został na plac przy ulicy Ludnej po przeniesionym dworcu autobusowym. Zawodowa i ochotnicza straż pożarna ulokowana była w centrum miasta przy skrzyżowaniu ulic Bożnicznej obecnie Pogodnej i Partyzantów. Po jednej stronie ulicy w starym parterowym nie istniejącym juz dzisiaj domku znajdowały się pomieszczenia komendata straży oraz pomieszczenia dla strażaków w których oczekiwali na wyjazd w razie pożaru.

Po drugie stronie tej samej ulicy była remiza z wieżą widokową . Po każdej akcji z wieży zwisały suszące się węże strażackie. W straży pracowały całe rodziny, w ślady ojców strażaków szły ich dzieci. Znam osobiście taką rodzinę z Pogórza, nawet córka zasiliła szeregi braci strażackiej. Właśnie z Pogórza w straży pracowało sporo osób, chyba zdecydowana większość.

Hrubieszów posiadał dwie linie kolejowe, woskotorową z dworcem przy ulicy Dwernickiego i szerokotorową przy dzisiejszej ulicy Dworcowej. Dworzec wąskotorowy ulokowany był w ładnym piętrowym murowanym budynku. Natomiast dworzec kolei normalnotorowej zburzony podczas nalotu w 1939 roku, po wojnie ulokowano w zbudowanym do tego celu baraku, jak wszystkie hrubieszowskie baraki trwał bardzo długo. Przyszedł 1989 rok, powiało nowym i okazało się że kolej w Hrubieszowie jest zbędnym balastem i zakończyła swój żywot po wielu latach służby społeczeństwu powiatu hrubieszowskiego. Pełniła ona ważną funkcję łącznika hrubieszowian ze światem. W czasie kiedy komunikacja samochodowa raczkowała, ten łącznik pozwalał dotrzeć do prawie każdego miejsca w kraju. Wycieczki, wyjazdy wakacyjne młodzieży, wczasy. Z tej stacji kolejne roczniki poborowych w sposób zorganizowany odwożone były do przydziałowych jednostek. Całe zaopatrzenie dla miasta i powiatu przechodziło przez hrubieszowską stację towarową. Szczególnym powodzeniem, zwłaszcza w okresie jesiennym cieszyły się dostawy węgla. Większość mieszkała w domach z piecami i zaopatrzenie w węgiel było niezbędne. Trudności w zaopatrzeniu w wegiel były bardzo duże, obowiązywała ścisła reglamentacja. Urząd posiadał dane o wielkości domu i na tej podstawie wydawał asygnatę na węgiel. Przy- działowe ilości nie wystarczały na cały sezon grzewczy, jednak zaradność Polaków i te trudności przezwycieżała. Dostawą węgla do domów zajmowali się zawodowi wozacy. Można było i we własnym zakresie odbierac węgiel, ale na to trzeba było poświęcić dużo czasu, włącznie z dyżurami nocnymi w oczekiwaniu na transport z kopalni. Wozacy-węglarze mieli przewagę, bo znali środowisko i mieli tzw dojścia, zlecony im przywóz węgla pozwalał uniknąć niedogodności. Nam pamiętam węgiel często przywoził sąsiad Wdowiak, zawodowy wozak.

Miejscowa jednostka wojskowa na coroczne manewry w Lipie, żołnierzy i sprzęt przewoziła koleją z tego dworca. Waskotorówka zwana popularnie ciuchcią codzien- nie dowoziła młodzież do szkół i dorosłych do pracy spod hrubieszowskich miejsco- wości. W czasie kampanii buraczanej dostarczała surowiec do cukrowni w Strzyżo- wie. Za dworcem kolejowym w kierunku wschodnim, dzisiaj jest to teren pomiedzy nieczynnym dworcem a obiektami LHS, rozciagały się pola i łąki. Wśród tych pól i łąk ulokowały się mokradła i moczary. Pierwsze to jeziorko Kalickie, gdzie jeszcze jako dziecko chodziliśmy na łapanie piskorzy i drugi trochę większy obszar mokradeł to Pisarka. Porośnięta łozami, trzcinami, kępami traw, stanowiła wspaniałe miejsce zabaw, palenia ognisk, budowania szałasów.

Jedyna w mieście a pewnie i powiecie stacja benzynowa CPN, ulokowana była w miejscu gdzie dzisiaj jest przystanek autobusowy przy Cechu. Dwa lub trzy dystrybutory, pompowano recznie paliwo do przezroczystego zbiornika w górze dystrybutora i dopiero stamtąd szlauchem do zbiornika pojazdu. Szefem stacji benzynowej był Tarnowski. Na skromne hrubieszowskie potrzeby była wystarczająca. Prywatny samochód osobowy był rzadkością na ulicach Hrubieszowa. Bariera cenowa a taże reglamentacja tego pojazdu były głównym powodem jego „elitarności”. Natomiast częstym widokiem byłu traktory, niesamowicie hałasujące i wibrujące z racji silnika ropniaka . Ale na bezdroża powiatu hrubieszowskiego był to jedyny pojazd którym można było wszędzie dojechać. Lata pięćdziesiąte XX wieku to czas kiedy z Hrubieszowa do Kryłowa i Mienian jechało się polną drogą, pełną wyboi, która po deszczach zamieniała się w błotniste koryto. Takich polskich dróg w powiecie było wiele. Utwardzone słynnymi kocimi łbami drogi prowadziły do dużych gminnych ośrodków. Tak można było dojechać do Horodła, Grabowca, Mircza czy Dołhobyczowa. Łatwo również dojeżdżało się do przemysłowego Strzyżowa . W cukrowni pracowało wielu mieszkańców Hrubieszowa . Względnie dobre drogi prowadziły do Chełma i Zamościa, do Krasnegostawu dojeżdżało się pociągiem, nie było wówczas drogi przez Uchanie. Wybierający się do Zamościa, Lublina, najczęściej korzystali z połaczenia kolejowego, Podróż była łatwiejsza i tańsza. Pewną trudnością był czas, do Lublina jazda trwała około 8 go- dzin. Również w tamtych latach do Tomaszowa trzeba było jechać przez Zamość. Nie było wówczas drogi Hrubieszów Tomaszów przez Tyszowce.

W samym Hrubieszowie rownież pod tym względem nie było najlepiej. Na ulicy Nowej tuż za torami zaczynała się typowa polska droga. W upalne dni pełna kurzu a w deszcz błotnisty czarnoziem z trudem pozwalał przejachać wozom konnym. Tak samo kończyła się ulica Kolejowa, bruk skręcał do dworca a do Łotoszyn i dalej prowadziła już droga polna. Dzisiejsza ulica Basaja, to skromny polny łącznik ulicy Kolejowej i Zamojskiej. Na ulicę Polną wjeżdżało się od ulicy Kolejowej. Bruk kończył się przy torach, na wysokości młyna i dawnego tartaku, Dalej aż do domu Lemańskich, kończącego zabudowę na tej ulicy, prowadziła kręta droga polna. Łączyła się z taką samą ulicą Sokalską. Od ulicy Zamojskiej, w miejscu gdzie zaczyna się ulica Polna, przy domu Łęczyńskich z jednej strony i szkoły z drugiej strony, zaczynała się ulica Pobereżańska. Ulica wyglądała tak jakby ktoś część jakiejś pobliskiej wioski przeniósł i umieścił na obrzeżach miasta. Zabudowa tylko po lewej stronie, nędzne małe domki, bardzo przypominały ulicę Rubinową na Sybirze z drugiej strony miasta. Między ulica Pobereżańską a ulica Zamojską, olbrzy- mi nieutwardzony plac był targowicą miejską. Na tym placu raz lub dwa razy w roku rozbijał namioty cyrk odwiedzający miasto. Właśnie tam byłem pierwszy raz w tym przybytku magii i sztuki. Wywarł na mnie tak potężne wrażenie, że do dzisiaj przyjeżdżające do miasta cyrki kojarzą się z tym miejscem. Na placu tym organizowane były także doroczne targi, okoliczne geesy i handel hrubieszowski w zbudowanych tymczasowych pawilonach, przez kilka dni prowadzili handel. Połączone to było z wystawami płodów rolnych, zwierząt hodowlanych i sprzętu rolniczego. Były również atrakcje dla odwiedzajacych to miejsce. Pamiętam loterię książkową na której byłem z ojcem.

Po jakimś czasie, cały plac zabudowano barakami Hrubieszowskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego. A po przeniesieniu przekształconego przedsiębiorstwa w PBRol na ul. Kolejową, plac zabudowano budynkami szkoły mechanizacji rolnictwa. Z błotnistej ulicy Wygon, taka sama błotnista droga prowadziła do pobliskiego Gródka. Koszarowa, dzisiejsza Dwernickiego kończyła się brukiem na wysokości Sybiru, enklawy hrubieszowskiej biedy. Pobliski Świerszczów, typowa polska wieś z taka samą polną i błotnistą drogą jak inne okoliczne wioski. Od ulicy Zamojskiej, zjazdem ciemnym wąwozem przy Śluzie, wzdłuż kanału Ulgi biegła droga- skrót do Sławęcina. Wąziutka z głebokimi koleinami, nie przejezdna w czasie wylewów po roztopach czy większych deszczach. Rozciągające się łąki pomiędzy drogą a lasem, trudne do przebycia ze względu na grzęzawiska i moczary, przyjazne były znającym ścieżki wiodące przez nie do lasu.

Las był przepięknym dębowym starym lasem. Miejsce licznych festynów i niedziel- nych wycieczek mieszkańców miasta a także miejsce corocznego obozowania wędrownego taboru cygańskiego. Dojazd do lasu tak jak i dzisiaj drogą przynieczynnej juz dzisiaj mleczarni i przejazdem przez Teresówkę. Przemysłowe traktowanie lasu zniszczyło go doszczętnie. Jakoś trudno zrozumieć postawę władz, tak ówczesnych jak i dzisiejszych, podchodzących bardzo obojętnie do dewastowania lasu, będącego zapleczem rekreacyjnym dla miasta. Pamiętam w latach pięćdziesią- tych XX wieku starsza młodzież na stokach Tatarskiej Góry, urządzała trasy do szusowania na nartach, szczególnie z Lisiej Góry.

Na Sławęcin od strony ulicy Ciesielczuka, prowadziła droga przez mocno zdewastowany most na Huczwie. Za mostem służącym wtedy już tylko do ruchu pieszego po lewej stronie w miejscu dzisiejszego parkingu-składowiska było szerokie płytkie rozlewisko, gdzie mieszkańcy Sławęcina przyprowadzali do wodopoju zwierzeta domowe. Sławęcin zaczynał się zawsze niezależnie od pory roku z wyłączeniem zimy, błotnistą drogą. Z prawej strony drogi, dla pieszych ułożono drewniane kładki. Sam Sławęcin niczym nie różnił się od okolicznych wsi. Typowa zabudowa i biegnąca pierścieniem błotnista droga od wjazdu ulicą Ciesielczuka do wyjazdu na dzisiejszą ulicę Grabowiecką. Środek Sławęcina, dzisiaj zabudowany a wtedy były to pola i na samym środku błotniste bajoro.

Ale co tam okolice, w centrum Hrubieszowa, w kwartale pomiędzy ulicami, Narutowicza, Partyzantów i Górną królowały błotniste uliczki. Pamiętam jak zbudowano hotel miejski, pierwszą tego typu budowlę w mieście i na parterze w wejściu urządzono klubokawiarnię. Do budynku prowadziła nie utwardzona droga. A na przeciwko hotelu w miejscu gdzie dzisiaj stoi bank, stały rozwalające sie chałupy. Widok był surrealistyczny. Później pojawiły się inne budynki, hotel PBrolu, bank i budynki spółdzielni mieszkaniowej . Obiekty te wchłonęły ulicę Rybną, funkcjonowała jeszcze przez kilka lat w adresach, ale robiła sporo bałaganu, bo właściwie jej nie było. W końcu zniknęła z mapy miasta. Za jakiś czas wybudowano drogę łączą- cą ulicę Narutowicza z ulicą Partyzantów. było to przedłużenie wybudowanej wcześniej ulicy Bolesława Prusa. Budynek hotelu łączył się z łaźnią i pralnią miejską. Korzystających z łaźni było bardzo dużo, zakłady pracy w ramach akcji socjalnej, kupowały bilety dla pracowników. Postępujący rozwój budownictwa mieszkaniowego indywidualnego i w ramach budownictwa spółdzielczego, wyposażonego w nowoczesne w pełni funkcjonalne łazienki. powodował że stale ubywało klientów łaźni, co w końcu zaskutkowało jej zamknięciem.

Ludna, Targowa, Krucza, Gęsia, Wodna, ulice leżące na obrzeżu centrum miastanie pasowały swoim wyglądem do jako tako wyglądającego centrum. Stale błotniste, bez utwardzonej drogi i chodników, otoczone starymi pożydowskimi ruderami stanowiły widoczny znak biedy hrubieszowskiej, bo takimi w istocie były.

Ciekawie były zagospodarowane tereny przed stadionem miejskim przy dzisiejszej ulicy Ciesielczuka. Przy wejściu na stadion wąskim drewnianym mostkiem, z lewej strony tuż za budką biletera był pawilon sportowej strzelnicy. Za niewielka opłatą można było sprawdzić swoje umiejetności, strzelając do różnych celów z wiatrówki, karabinka sportowego. Po tej samej stronie, tylko trochę dalej była mała letnia kawiarenka z tarasem wysuniętym nad lustro rzeki. W tym samym budynku, pod kawiarenką była wypożyczalnia kajaków i rowerów wodnych. Obok tego obiektu, po lewej stronie, na rzece urzadzone było kąpielisko, nad bezpieczeństwem kąpiących czuwał zatrudniony ratownik. Na tym kapielisku po wykazaniu sie umieję- tnościami pływackimi można było uzyskać kartę pływacką, niezbędną przy wypożyczaniu kajaka lub rowera wodnego. Egzaminatorem był Marian Kozielski, ratownik kapieliska. Kajakarze zapuszczali się aż pod Gródek, prawie do ujścia Huczwy, lub w górę rzeki do Werbkowic.

Rowerami wodnymi najczęściej dopływano do śluzy, dużego zbiornika wodnego przy dzisiejszej ulicy Działkowej. Powierzchnię zbiornika pokrywała roślinność wodna, żółte grążele, białe nenufary, tatarak, sitowie i biegające po liściach kurki wodne. Zaciszny, wspaniały w środku miasta a jednak na jego obrzeżu akwen wodny, azyl dla wędkarzy i ludzi kochających ciszę. Nie spotykało sie wówczas na rzece, kanale Ulgi, czy zbiorniku Śluza tak popularnych dzisiaj stad dzikich kaczek. O bo- brach czytało się tylko w literaturze . Ale widywało sie w nadbrzeżnych szuwarach szczury wodne, piżmaki, nie raz podkradające wedkarzom złowione ryby. Na dużym Ostrowie, w pobliżu uroczyska Duchy widywało się wydry. Przepływajaca tam Huczwa wiła się wśród nadbrzeżnych drzew, często powalonych przez burzę i starość. Odcinek rzeki aż do grodziska w Gródku to była dzika przepiękna rzeka z licznymi zakolami, płyciznami, często z lustrem wody pokrytym rzęsą wodną, grążelami i nenufarami. Pewnie nadal jest w takim dzikim stanie, bo na szczęście nie przeprowadzano na tych odcinkach za miastem regulacji, pozostawiając to naturze. Na wiosnę, nad brzegami rzek, na podmokłych łąkach pojawiały się kępy czy całe dywany żółtych kaczeńców. Dzisiej tych wiosennych nadrzecznych kwiatów nie ma, coś spowodowało że zniknęły z tych miejsc. Od kilku lat nigdzie nie spotkałem tych kwiatów w okolicach Hrubieszowa. Po zezwoleniu wedkarzom na połowy ryb na Bugu, było to o ile się nie mylę w drugiej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, wielu dorosłych i nas dzieciaków wyprawiało się nad rzekę. Pamiętam nasze wyprawy rowerami na nadbużne łowiska.

Pobudka około godziny trzeciej nad ranem i jeszcze szarówką wyjazd do Gródka, Czumowa lub Ślipcza. Miesiące wakacyjne tak z reguły były spędzane. Gorące upalne lato spędzaliśmy mocząc się całymi dniami w wodach Huczwy na kąpieliskach. Popularna wówczas łąka Polaczka przylegająca do rzeki była głównym miejscem plażowania. Wychowani nad rzeką, małą co prawda ale pozwalającą na naukę pływania, wszyscy umieliśmy pływać. Zaczynało sie od pływania pieskiem, ale już po zdobyciu umiejętności utrzymywania się na wodzie, przychodziły inne style. Popularne były skoki do wody, ja nie posiadłem umiejętności skoków na główkę, owszem skakałem ale nie była to wirtuozeria. Natomiast doskonałymi skoczkami byli moi koledzy, Waldek Panasiewicz, czy Jasio Kuźminski-Siupaj. Dzisiaj już obaj nie żyją. Ale również oni nie dorównywali umiejętnościom naszej sąsiadki I. Dąbrowskiej. Doskonale wysportowana robiła to po mistrzowsku. Szkoda że zginęła w tragicznych okolicznościach. Fajne kąpieliska były na dużym Ostrowie, juz właściwie za miastem. Ostrów duży i mały to były wspólnotowe pastwiska, przylegały do krętej w tamtych miejscach Huczwy. Prawdziwa dzika rzeka z urwis- tymi brzegami, płyciznami ale również z jamami zdradliwymi i pochłaniajacymi nierozważnych. W połowie dużego Ostrowa, na kolanie rzeki było wspaniałe kapielisko. Konary drzew rosnących na drugim brzegu, zwisały nad lustrem wody. Umocowane do konarów liny pozwalały na różne ewolucje i skoki do wody. Zróżnicowana głębokość umożliwiała kąpiel i dzieci i dorosłych.

Wracając do miasta trzeba przypomnieć o najpopularniejszej rozrywce jaką było kino. Hrubieszów posiadał jedno całoroczne, dawniej zwane Roma, a w okresie szczytowym epoki stalinowskiej, przemianowane po konkursie na nowa nazwę, na kino Plon. Autorem nowej nazwy byl Pan S.Korycki z ul. Czerwonego Krzyża, w nagrodę dostał skórzaną teczkę. W okresie letnim, dodatkowo otwierano kina letnie. Jedno przy kinie Plon a drugie w miejscowej jednostce wojskowej przy budynku kasyna oficerskiego. Te przybytki kultury zawsze mogły liczyć na widzów głodnych rozrywki. Filmy z gatunku płaszcza i szpady, szczególnie francuskie ze słynnym aktorem Jaen Marais, czy też amerykańskie westerny, przyciągały tłumy widzów. Długie kolejki do kasy po bilety i raj dla koników handlujących biletami za cenę o wiele wyższą niż w kasie kina. Na scenie nieistniejącego już dzisiaj budynku kina Plon, występowały znane i lubiane zespoły big bitowe. Hrubieszów odwiedzały zespoły, Czerwono Czarnych, Niebiesko Czarnych z takimi znanymi solistami jak Karin Stanek, dziewczyna szalejąca z gitarą na scenie, odtwórczyni słynnej „Malowanej lali”, Katarzyna Sobczyk, Helena Majdaniec, Michaj Burano, czy też ikona muzyki Czesław Niemen. Hrubieszów odwiedzała również Hanka Bielicka, znany sołtys Kierdziołek, Jerzy Ofierski. Hrubieszów zaliczyła także słynna Ćwikła, Mie- czysława Ćwiklińska ze spektaklem „Drzewa umierają stojąc”. Bywał tu także z wy- stępami Bernard Ładysz i wiele innych znanych postaci sceny jak Lucjan Kydryński z Haliną Kunicką, Danuta Rinn czy parodysta Andrzej Bychowski. Ten ostatni był nawet w naszym domu, ktoś ze znajomych powiedział Andrzejowi Bychowskiemu że mamy trochę różnych staroci. Wskazał również gdzie mieszkamy. Byliśmy bardzo zdziwieni tą wizytą. Porozmawialiśmy przy kawie i coś tam miał obiecane, ale tro- che później. Agnieszka miała wtedy 5 czy 6 lat, Bychowski wziął ja ze soba do kina Plon gdzie był występ ekipy z którą przyjechał.Za kulisami Agnieszka dostała autografy artystów biorących udział w występie. Byli to znani aktorzy i piosenkarze . Na stadionie miejskim, na podeście wykonanym z platformy traktorowej z okazji jakiegoś festynu, występowała początkująca wówczas Violetta Villas.Wiele nazwisk umknęło już z pamięci, ale jedno trzeba stwierdzić, Hrubieszów choć na uboczu, czerpał jednak wiele ze świata kultury.Bardzo często lubelski teatr Juliusza Osterwy, dawał spektakle na scenie hrubieszowskiego kina. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Hrubieszów w tamtych latach miał o wiele większy kontakt z kulturą przez duże K, niż dzisiaj. W tym czasie kierownikiem kina był Czerkas, z aparatem słuchowym w uchu, zdenerwowany, biegający po poczekalni i holu, bardzo zaaferowany sprawami kina. Bileterami byli drobnej postury Jasia,stale wykłócająca się z napierają- cym tłumem wchodzących i Urbański uganiający sie za dzieciarnią chcącą się wcis- nąc do kina bez biletu. W holu na dole, miejscowy PSS, prowadził minibufet z na- pojami, słodyczami, papierosami. Nabity szczelnie widzami hol, po ich wejściu na salę kinową pozostawał w kłębach papierosowego dymu z przepełnionymi popiel- niczkami. Najlepsze miejsca dla widzów w kinie to były miejsca na balkonie. Osob- ne wejście,obszerny hol na górze. Na te miejsca trzeba było polować, bileterka w kasie stosowała własny albo narzucony przez kierownictwo system selekcji, nie wszyscy mogli kupić bilety na balkon i tam wejść. I pewnie słusznie, bo nie raz zdarzało się że z balkonu leciały na widzów w dolnej sali różne rzeczy, pół biedy jeżeli były to papierki. Seans filmowy rozpoczynał sie aktualnym wydaniem Polskiej Kroniki Filmowej.Wydarzenia w kraju i na świecie, jakieś ciekawostki, w sumie była to tuba propagandowa partii i rządu. Po kronice, pięciominutowa przerwa dla spóźnialskich i amatorów papierosa. Po tym trwał już nieprzerwanie seans filmowy. Grano przeważnie dwa seansy dziennie o godzinie osiemnastej i o godzinie dwudzie- stej.W niedzielę grano dodatkowo o godzinie jedenastej poranek filmowy z bajkami dla dzieci.

Poniedziałek był dniem, kiedy obsługa kina odwoziła filmy wyświetlane w poprzednim tygodniu i przywoziła kolejne do wyświetlania.W tym dniu kino było zamknię- te dla widzów.

Miejscowy PSS, prowadził dwie restauracje. Kresowiankę na schodkach i restaura- cję zwaną Pod Kasztanami, dzisiaj w tym miejscu jest placyk wewnątrz zespołu ABC.

Było też kilka jadłodajni prywatnych, Pieczkowskiej w dworku Trzosów, Włosowskiego przy Placu Wolności, Tyszki przy ulicy 1 Maja w budynku przy poczcie. Przez bardzo krótki czas była maleńka jadłodajnia w budyneczku przy ulicy 1 Maja, ale szybko w jej miejsce urządzono sodówkę prowadzoną przez Błazuckiego- De`Goula. Trochę później miejscowy GS otworzył restaurację Staropolską a PSS Kasieńkę, nazwaną tak dla uczczenia bardzo popularnej piosenki o Kasieńce śpiewa- nej przez Halinę Kunicką . Miała być nawet piosenkarka zaproszona na uroczyste otwarcie restauracji, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Mniej wiecej w tym samym czasie otworzono kawiarnię „Regionalna” w Rynku. We wszystkich tych lokalach był zawsze niesamowity tłok, o miejsce było bardzo trudno.Trzeba było się umawiać i czekać na zwolnienie stolika. Często też były wędrówki od lokalu do lokalu w po- szukiwaniu wolnego stolika. Kto szukał ciszy, spokoju i trochę innego towarzystwa szedł na kawę do kawiarenki w Domu Nauczyciela. Odmienny nastrój panował w GKO, Garnizonowym Klubie Oficerskim przy miejscowej jednostce wojskowej. Z racji usytuowania, przeznaczenia, nie był to lokal powszechnie dostępny. Obowiązywał pewien nie określony ale wyczuwalny status gości. Z reguły bywało tak, że rozbawione towarzystwo chcąc przedłużyc biesiadę a jednocześnie trochę się skryć, udawało się na ciąg dalszy balangi do GKO.

Jak wszędzie tak i w Hrubieszowie, wszelkie święta państwowe, władza starała się organizować bardzo uroczyście. Uczestniczenie w tym było obowiązkiem wszyst- kich zakładów pracy, kierownictwo często a właściwie zawsze z łaskawego nadania władzy przymuszało do udziału w tych wydarzeniach swoich pracowników. Pamiętam pochody 1 Majowe z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Oprócz przemarszu młodzieży szkolnej i zakładów pracy w pochodzie demonstrowano sprzet wojskowy, maszyny rolnicze jakieś inne ciekawe urządzenia. Zawsze w pochodzie umieszczony był akcent satyryczny mający na celu ośmieszenie zachodniego systemu polityczne- go lub Jugosławi, która już w tym czasie wymknęła się spod opieki Kremla. Wieziono na platformach kukły Tito, Trumana i innych polityków ukazane w odpowiednim anturażu. Kolumnę zamykała kawalkada samochodów, na której przedzie jechał w gaziku szef wydziału komunikacji, Kosowski i przed trybuną salutował władzy odbierającej pochód. Ale zanim doszło do pochodu, wszyscy uczestnicy w sposób zorganizowany docierali na miejscowy stadion sportowy, gdzie po wysłuchaniu przemówienia władz centralnych z Warszawy i wystąpień miejscowych włodarzy, w kolejności ustalonej przez organizatorów opuszczali stadion i defilowali przed trybuną . Pochód odbierali przedstawiciele władz miejscowych i zaproszeni czynownicy, których w ten sposób honorowano.

Po pochodzie władza szykowała szereg atrakcji dla mieszkańców, występy zespołów ludowych czy też zaproszonych artystów. Była też organizowana zabawa taneczna. Ale najważniejszym wydarzeniem były stoiska handlowe, gdzie można było kupić żywność, szczególnie przetwory mięsne specjalnie na tę okazję przetrzymane i większej ilości „rzucone” do sprzedaży. Nie obywało się również bez alkoholu ogólnie dostepnego, którego skutki widoczne były szczególnie w okolicach stadionu. W podobny sposób obchodzono święto 22 lipca, z tym że nie organizowano poch du. Było jeszcze jedno święto wprawdzie nie nasze ale pewnie z nakazu wschodnie- go brata obchodzone również i u nas. Zawsze w listopadzie obchodzono kolejną rocznicę rewolucji październikowej. Obchody ograniczały się do organizowania akademi w zakładach pracy i szkołach, w tym czasie bardzo uaktywniało się Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, główny organizator tych uroczystości. Na początku września organizowano uroczysty capsztyk w rocznicę napaści niemiec hitlerowskich na Polskę . Po uformowaniu się pochodu złożonego z przedstawicieli organizacji kombatanckich, władz, młodzieży szkolnej i zakładów pracy maszerowano na miejscowy cmentarz wojskowy gdzie odbywał się apel poległych, składano wieńce i palono znicze. 17 września w rocznicę napaści rosji sowieckiej na wschodnie ziemie Polskie nie organizowano żadnych uroczystości. Data ta funkcjonowała jednak w pamięci Polaków, podczas domowych rozmów, spotkań z sasiadami, wpominano ten czas. Nie sposób nie wspomnieć święta które przetrwało do dzisiaj. Niema już takiego uroczystego i hucznego wydźwięku jak niegdyś, ale jest nadal obchodzone. Dzień Kobiet obchodzony 8 marca, bo o nim jest mowa miał specyficzny charakter i rozmach. Jak Polska długa i szeroka, wszystkie firmy pracowały w tym dniu na zwolnionych obrotach. Od rana podniosły nastrój, kwiaty, prezenty, kawka, herbata i oczywiście alkohol, odsuwały zajęcia zawodowe na dalszy plan. Po „pracy” restauracje, kawiarnia zatłoczone do ostatniego miejsca gromadziły tłu- my żądnych libacji i kobiet i mężczyzn. Tak świętowano w całym obozie socjalisty- cznym z tym że w byłym ZSRR trwało to trzy dni.

A bywały również święta spontaniczne tworzone, pojawiały się jak efemeryda, poczym tak samo znikały bez jakiegokolwiek wytłumaczenia. Tak było z imieninami szefa milicji, któregoś roku nie z tego nie z owego władza zarządziła obowiązkowe składanie życzeń imieninowych wraz z wiązankami kwiatów, polecenie dostali szefowie firm, czy wszystkich nie wiem ale tych większych napewno. Imprezy tej już więcej nie powtórzono. Hrubieszów jak każde miasto posiadał swoich oryginałów, którzy w monotonię mia- steczka wnosili ożywczy powiew inności. Takim był doktor Siatecki mieszkający na Podzamczu . Ja nie byłem świadkiem ale opowiadano że doktor był wyjatkowo rozrywkowym z dużym poczuciem humoru człowiekiem. Potrafił po bankiecie obfitujacym w trunki, wracać do domu trzema dorożkami, w pierwszej jechał Pan doktor, w drugiej jego kapelusz a w trzeciej laska. Syn doktora Siateckiego, Marek mój rów- nolatek, był również postacią znaną w Hrubieszowie. W swoim czasie zagrał nawet epizod w filmie „Polowanie na muchy”. Zginął w wypadku samochodowym pod Buśnem w czasie powrotu z rozgrywki pokerowej . Pochowany jest na miejscowym cmentarzu.

Na ulicy 1 Maja mieszkał stary kawaler oryginał, Pan Julian Rządkowski. Do mias- ta na spacer wychodził tylko głęboką nocą . W obszernej czarnej pelerynie, kapelu- szu i nieodłączna laską, podążał środkiem ulicy w strone śródmieścia, a że ruch w takich godzinach był znikomy więc nikomu to nie przeszkadzało. W początkach lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy o Monte Casino nie wolno było głośno mówić by nie narazić się władzy, po śródmieściu chodził człowiek z gitarą i zachrypniętym głosem śpiewał zakazaną piosenkę „Czerwone maki”. Pamiętam tylko że miał na imię Bogdan i był uczestnikiem walk pod Monte Casino. Doskonale pamiętam, również z wczesnych lat pięćdziesiatych, ojca i syna, doktor Dubiszewski ojciec i syn sędzia miejscowego sądu. Ludzie z szarmem i tzw sznytem przedwojennym, dystyngowani, codziennie spacerowali ulica Zamojską. Ubiorem wyraźnie różnili się od mieszkańców miasteczka. Tak samo wyróżniał się adwokat Otokar Jun, mieszkający w Dworku Du`Chateau. Wyczuwało się że są to ludzie z innej epoki, swoim zachowaniem dystansowali się od innych.

Po wojnie, z wielotysięcznej rzeszy ludności żydowskiej w Hrubieszowie pozostało tylko dwie lub trzy osoby tej narodowości. W budynku byłego PSS od strony podwó- rza mieszkała kobieta, pamiętam jej pogrzeb na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, pochowana została na miejscowym cmentarzu żydowskim-kirkucie przy ulicy Kruczej. Grabarzem na tym pogrzebie był drugi mieszkający w mieście Żyd o nazwisku Gaist, oficjalnie nazywał się Malinowski. Pewnie w czasie okupacji, ukrywając się, zmienił nazwisko na polskie i tak już pozostał. Gaist zajmował się handlem warzywami i owocami na miejscowym rynku. Mieszkał w domu na rogu ulicy Górnej i Kilińskiego, dawniej zwaną Browarną.

Hrubieszów miał także swoje dzieci innego Boga. Z wczesnych lat pięćdziesiątych pamiętam człowieka o imieniu Mania, mieszkał chyba na ulicy Żeromskiego. Stale uśmiechnięty, zadowolony . Zafascynowany był wojskiem a szczególnie orkiestrą wojskową.W tamtych latach z różnych okazji orkiestra z miejscowego pułku defilo- wała przez miasto, wygrywając marsze wojskowe. Na czele szedł dyrygent z buła- wą a obok chodnikiem lub skrajem szosy maszerował Mania uszczęśliwiony widokiem swoich idoli. Nikomu nie szkodził i nie wyrządzał krzywdy. Na ulicach, w parku czy też pod kościołem widywało się kobietę w średnim wieku z nieodłącznym koszykiem wyplecionym z sitowia. Dzisiaj już takich koszyków się nie widuje. Mery, bo tak była nazywana ta kobieta, była dosyć agresywna ale w tylko w przypadku zaczepek i naigrywania się z niej. Reagowała na to bardzo emocjonalnie nie przebierając w słowach, często były bardzo wulgarne. Przeciwieństwem Mery, był Stasio W., bardzo spokojny, z plikiem gazet pod pachą przesiadywał w parku i cos tam zapisywał.W trakcie rozmowy wyczuwało się że człowiek ten intelektual- nie przewyższał tych którzy się z niego naigrywali. Z powodów o których ja przynaj- mniej nie wiem stał się hrubieszowskim kloszardem. Na Pogórzu, na początku ulicy Ceglanej mieszkał samotnie Feluś S. Nieodłącznym atrybutem jego były skrzypce nosił je ze sobą i na życzenie grał jeżeli był pod dobrą datą i miał humor. Złośliwi smarowali Felusiowi smyczek tłuszczem, tak by tego nie widział, potem kazali grać i naśmiewali się że nic z gry nie wychodzi. Miał trochę bełkotliwą mowę i nie zawsze można było zrozumieć co mówi. Podobno sypiał w kufrze w którym miał wycięte wejście i wrzuconą pierzynę.

Leczeniem hrubieszowian tych najmłodszych w latach pięćdziesiątych zajmowała się doktor Sznajbergowa, mieszkała przy ulicy Górnej. Będąc małym dzieckiem byłem prowadzany do niej przez matkę. Starszym nieśli pomoc dr Prel chirurg, dr Siatecki rentgenolog i specjalista chorób płucnych, mieszkał i miał gabinet na Podzamczu. Dr Starzyk specjalizujący się w chorobach płuc, mieszkał przy ulicy Kilińskiego. Miał dwóch synów, mojego równolatka Andrzeja i starszego Wojtka. Nie żyjący już Wojtek był znanym brydżystą. Wojtek odnosił sukcesy i w kraju i za granicą. W rocznicę jego śmierci organizowany jest turniej brydzowy jego imienia. Dr Grodyńska, po latach specjalista dermatolog, w tamtych latach internista. Pamiętam jak zachorowałem na ospę wiatrówkę z wizytą domową przyszła właśnie dr Grodyńska. Po latach mieszkaliśmy w jednym budynku na osiedlu „Popówka”, nawet w tej samej klatce schodowej. Dr Pawłowski, z dzisiejszego punktu widzenia internista. Mieszkał na ulicy Polnej.

Laryngologiem był dr Krosman, mieszkający przy ul. Bolesława Prusa. Będąc w siódmej klasie, zachorowałem na zatoki, nie pozwoliłem zrobić sobie punkcji i chodziłem z zatokami na naświetlenia lampą soluks. Przez jakiś czas rentgenologiem był dr Dąbrowski, mieszkał przy ul. Kilińskiego. Przychodnia była w tym czasie w budynku przy ul. Partyzantów, później był tam hrubieszowski sanepid. Po kilku latach wyjechał z Hrubieszowa. Reumatologiem była dojeżdżająca z Tyszowiec dr Piprowska. Przyjmowała w przychodni przy cerkwi, dawny dom Steckich. Ginekolog dr Pilch, mieszkała przy ówczesnej ulicy Dzierżyńskiego dzisiaj 3 Maja, tam miała również gabinet. Jej zawdzięczamy pojawienie się naszej najstarszej córki Agniesz- ki. Leczeniem uzębienia, dzieci i dorosłych zajmowali się dentyści, małżeństwo lekarzy dentystów doktorostwo Kruszewscy, dr Lenard, dr Lutnicka. Usługi techni- ki dentystycznej prowadzili, protetyk Czapka, mieszkający w dawnym dworku Kryckich przy ulicy Zamojskiej, którego był teraz właścicielem i protetyk Zaburda w domowym gabinecie przy ulicy 1 Maja gdzie również mieszkał . Był jakby konkurencją dla dentystów Kruszewskich mających swój gabinet po drugiej stronie ulicy w domu Pelermutrów. U Zaburdy znajomi mogli również wyrwać lub wyleczyć ząbek. Jednak opinię najlepszego protetyka miał Czapka, również u niego w nagłych i pilnych przypadkach można było usunąć ząb.

Przyszedł rok 1975, szczyt epoki gierkowskiej. Polska w tym czasie podzielona była na siedemnaście województw. Lokalni partyjni sekretarze w dużych województwach tworzyli potencjalne zagrożenie dla władzy centralnej. By osłabić ich znaczenie, wierchuszka postanowiła zamiast siedemnastu województw wprowadzic czterdzieści dziewięć. Niesamowite przepychanki, ambicje i ambicyjki miast i miasteczek. Jeżeli któreś dawne miasto powiatowe miało znaczenie po przez wydarzenia istostne dla Polski socjalistycznej lub z tych miast wywodził się znany funkcjona- riusz partyjny lub administracyjny wówczas wszelkimi siłami parli do miana woje- wództwa. Tak było z Chełmem Lubelskim, początkowo nie przewidziany na stolicę województwa, powołał się na manisfest PKWN który rzekomo powstał w tym mieście, chociaż powszechnie było wiadome, że przyjechał z Moskwy. W uznaniu takich wiekopomnych zasług, Chełm w końcu dostał województwo. Takich przypadków w kraju było wiele. Chełm i Zamość, były to miasteczka w tym czasie nie odbiegające wielkością i wyglądem od Hrubieszowa. Zostawszy stolicami województw karłowatych co prawda ale zawsze województw, wszelkie pojawiające się środki finansowe pakowały we własny rozwój by dorównać dużym aglomeracjom dawnych województw. Odbywało się to kosztem nie doinwestowania takich ośrodkow miejskich jak, Hrubieszów, Tomaszów, Biłgoraj, Włodawa czy Krasny- staw, które wchodziły w skład tych województw. Miasta te szybko traciły na znaczeniu.

Powołanie nowych województw odbyło się w trybie nagłym i pilnym. Pamiętam jak z hrubieszowskiego urzędu powiatowego wywożono do Zamościa wszystko, wyposażenie biur, dywany, biurka, szafy, sprzęt. Z hrubieszowskiego urzędu nie dała się wywieść tylko palma, bo była za duża i nie mieściła się w drzwiach. Duża część urzędników tych najbardziej zaufanych przeszła do pracy w urzędach zamojskich. Zamojska nowa władza rosła w piórka. Pamiętam jak dyrektor PBRol Jarosz Franciszek od kogoś ważnego dostał polecenie wykonania przez stolarnię kompletu mebli kuchennych. Biedził się kierownik stolarni Stanisław Brzóska z ich wykonaniem, stolarnia wykonująca proste okna, drzwi do obiektów gospodarczych, czy też szalunki zbiorników, musiała sprostać wyrobom meblarskim. Zlecenie wykonał, ale oczywiście mebelki te nie były szczytem finezji meblarskiej. Nie spodobały się, była wielka awantura, dyrektor Jarosz dostał po uszach, meble osatecznie wylądowały podobno w piwnicy dygnitarza. Doinwestowane nowe miasta wojewódzkie w szybkim tempie rozrastały się . Powstawały nowe zakłady produkcyjne, osiedla mieszkaniowe. Zamość za wszelka cenę chciał zostać metropolią, zafundował więc sobie wieżowce, drapacze chmur. Pamiętam jak prasa centralna kpiła z tego. Ale faktem jest że coraz bardziej powiększały się różnice pomiedzy Zamościem a miastami w jego województwie, chociaż kiedyś były sobie równe . Różnic tych nie można już było nadrobić i dzisiaj Chełm czy Zamość sa nieporównanie większe niż mias- ta okoliczne które nie miały tego szczęścia jak one. Hrubieszów, chyba rzeczywiście nie miał szczęścia do dobrych fachowych gospodarzy. Od 1975 roku trwa powolna, stała degradacja miasta. Reformy administracyjne, zarówna ta z 1975 roku i później- sze właściwie tylko pogarszały jego sytuację i jako miasta i jako powiatu. Takim przysłowiowym gwoździem do trumny było odejście czterech najlepszych gmin do sąsiednich powiatów. Miączyn i Grabowiec powiększyły powiat zamojski, a Biało- pole i Dubienka, powiat chełmski. Od czasu do czasu gminy, Horodło i Werbkowice strasza że też odejdą. Hrubieszów jako miasto i jako powiat jest mało przebojowy. Omijają nas wielkie inwestycje, nawet te typu rolniczego. Wydawałoby sie że rejon wybitnie rolniczy jest idealnym miejscem na zakłady przetwórcze. Paradoks, padają cukrownia w Strzyżowie, zakłady przetwórcze w Nieledwi, przetwórstwo ogrodniczo pszczelarskie w Hrubieszowie, zakład przeróbki lnu i konopi w Hrubieszowie. Nie powstaje nic nowego związanego z produkcją. Dominuje handel, rzemiosło i to praktycznie wszystko. Są jakieś drobne zakłady budowlane, ale to raczej na poziomie rzemiosła. Jeżeli pojawiały się inwestycje, typu, budowa ZUS, czy rozbudowa sądu, hale sportowe, boiska, zawsze wykonawcami były firmy zewnętrzne nie związane z Hrubieszowem. Nawet sport, po likwidacji powiatu sięgnął bruku, nigdy nie podniósł się do poziomu jaki osiągnął w latach 60 i 70 ubiegłego wieku, szczególnie piłka nożna. Jan Lebiedowicz – „Bambo”, Kazimierz Młodzianowski, Ryszard Wołoszyn, Jerzy Pachniewski, Henryk Barszczewski – „Baran”, Jan Kuczewski -„Gula”, Radosław Majcherski, Zenon Kalamis, Wacław Suchecki to wirtuozi piłki nożnej, mecze z ich udziałem oglądał wypełniony kibicami stadion.

Fascynacja piłką nożną była powszechna, swoich idoli znało całe miasto i w różny sposób dawało dowody swojej sympatii.

Nie sposob nie wspomnieć naszych nauczycieli z lat pięćdziesiątych i sześćdzie- siątych XX wieku. Moją pierwszą nauczycielką była Zofia Cybulska. Mieszkała na ul. Zamojskiej, pochodziła z nauczycielskiej rodziny. Jej siostra i brat muzyk ównież nauczali w hrubieszowskich szkołach. Na miejscowym cmentarzu, kilka kroków od bramy, przy głównej alejce jest obelisk nagrobny z nazwiskami pochowanych tam członów rodziny Cybulskich . Brata muzyka i dwóch sióstr nauczycie- lek. Pierwsza klasa szkoły podstawowej nr 2 do której zostałem zapisany mieściła się w starym dwuizbowym budynku przy ulicy Partyzantów. Pani Cybulska zawsze rozpoczynała lekcje wspólną z uczniami modlitwą – „Duchu święty, który oświecasz serca i umysły nasze…”. Wysoka bez uśmiechu na twarzy bardzo zasadnicza i poważna trzymała krótko powierzoną jej gromadkę dzieci. Postawa na baczność, ukłon po odpytaniu niezależnie od oceny jaką się otrzymało. Ten szacunek dla nauczycieli pozostał mi na całe życie. Ale przez wszystkie swoje lata szkolne spotkałem różnych nauczycieli, o różnym stopniu wrażliwości, umiejętności nauczania i postępowania z młodzieżą. Ta wartość niejednokrotnie burzona była przez postawy odbiegające od wyniesionego wzorca. W drugiej klasie pojawił się nauczyciel o nazwisku Jastrzębski. Oprócz nauczania, zajmował się sadystycznym karceniem niegrzecznych rozbrykanych chłopców. Do dzisiaj jak rozmawiam z kolegą czy koleżanką szkolną z tamtych lat i wspomnimy Jastrzębskiego, to wszyscy doskonale pamiętają jego metody. Potrafił wytargać za uszy, ulubionym sposobem karcenia było wsadzenie pod stól przy którym siedział dwóch chłopców i kopanie na przemian raz jednego raz drugiego. Po latach spotkałem go w Lublinie. Był wychowawcą w internacie szkół budowlanych. Zniknął tak szybko jak się pojawił, z nieznanych mi powodów karierę wychowawcy zakończył po trzech lub czterech miesiącach. Zajęcia klas starszych odbywały się w budynku przy ulicy Żeromskiego, gdzie szkoła nr 2, oraz 1i 3, miały swoje siedziby główne. Szkoła nr 3 zajmowała całe drugie pietro budynku, szkoła nr 1 zajmowała pół parteru i pół pierwszego piętra od strony południowej a szkoła nr 2 również pół parteru i pół pierwszego piętra od strony północnej. Kierow- nikiem szkoły podstawowej nr 2 był Wiktor Domaradzki, uczący również śpiewu, tak wówczas nazywał sie ten przedmiot, mający na celu umuzykalnienie młodzieży. Średniego wzrostu, z wydatnym brzuszkiem z racji ciągłego nauczania gamy, do re mi fa sol, nazywany był „pomidorem”. W tej szkole przez okres siedmiu lat miałem różnych nauczycieli. Matematyki uczył nas staruszek Wiechowski, nie dawał sobie rady z niesfornymi chłopakami . Jak mieliśmy zajęcia w salach na parterze,potrafili wchodzić i wychodzic oknami, staruszek biegał po klasie i jak któregoś dorwał, przywalał pięścią w kark.Języka polskiego uczyła Maria Gutsche, krótko nas trzymała, miała opinię bardzo surowej i rygorystycznej, nikt nie próbował na jej lekcjach jakichkolwiek rozrób. W związku z tym miała chyba najlepsze efekty nauczania. Nauczycielką języka rosyjskiego /obowiązkowego/, była Eugenia Dąbrowska.Nie wysoka, jaskrawo umalowana i tak samo jaskrawo ubrana, bardzo soczyście nas uczyła. Najbliżej siedzący często był opluty. Wuefu, geografi, uczył Stachowiak, jego żona uczyła bioologi, czy też przyrody, nie pamiętam w tej chwili jak ten przedmiot się nazywał. Stachowiak, chyba traktował nauczanie jako dopust boży.Na swoich lekcjach często wulgarnie obrażał uczniów, przypinając temu czy owemu jakąś obraźliwą łatkę. Myślę że wybór zawodu nauczyciela był dla niego zawodem życiowym. Czesława Podkowik, moja sąsiadka z Podgórza, uczyła nas różnych przedmiotów, jezyka polskiego, historii a nawet chyba prac ręcznych, dzi- siaj ten przedmiot to zajęcia techniczne. W tamtych latach, szczególnie w szkołach podstawowych, nauczyciele uczyli wielu przedmiotów . Czasami połączenia te by- wały przynajmniej dziwne. Pół biedy jeżeli bywały to tylko zastępstwa. Geografi uczyła także Maria Szuryn, siostra dyrektora miejscowego banku narodowego a śpiewu jej koleżanka Maria Tokarska z racji obfitego biustu nazywana przez mło- dzież „cycata”. Przez krótki okres czasu w trzeciej i czwartej klasie uczyła nas ale nie przypominam sobie jakiego przedmiotu prawdopodobnie bioologii nauczycielka o nazwisku Gietka. O imieniu chyba Helena. Ona także prowadziła „czerwone harce- rstwo”wzorowane na sowieckich pionierach.Jak już wcześniej pisałem uważam że wynikało to bardziej z przymusu i konieczności niż z przekonań prowadzącego. Katachezę i przygotowanie nas do pierwszej komuni świętej, prowadzili księża, Rogalski i Kowalczyk.

Uroczystość pierwszej komuni świetej, odbywała sie w tym samym dniu dla klas drugich wszystkich trzech szkół podstawowych. Po mszy, mieliśmy zorganizowane wspólne spotkanie w przy kościelnej sali katachetycznej. Czekał na nas duży kubek kakao i słodka bułka. O prezentach jakie otrzymują dzisiaj dzieci z okazji pierwszej komuni nikt wówczas nie myślał, po prostu nie było takiego zwyczaju. Uroczystość miała wówczas wydźwięk przed wszystkim duchowy a nie materialny. Przez siedem lat nauki w szkole podstawowej przewinęło się wielu nauczycieli, pracowali niektó- rzy bardzo krótko i nazwisk już w tej chwili nie pamiętam. W szkole podstawowej nr 2, kierownikiem był Szlonzak, mieszkający na ulicy Sokalskiej, a kierownikiem szkoły nr 3 był Kisielewicz Piotr. Po za małymi wyjąt- kami nie znałem nauczycieli z tych szkół.

Polska oświata to pole nieustannych eksperymentów i reform. Pół biedy gdyby da- wało to efekty ale zazwyczaj skutek bywał inny niż zamierzony. Eksperymenty z maturą zaskutkowały tym że przestała ona odzwierciedlać faktyczną wiedzę jaka winien wynieść ze szkoły średniej absolwent. Reakcja na krytyczną ocenę tego stanu przez środowisa naukowe powodowała że eksperymenty brnęły dalej i pogarszały i tak już zły wizerunek matury. Kolejni decydenci w sprawie oświaty stawiali sobie chyba za punkt honoru pozo- stawienie po sobie czegoś namacalnego i w ich mniemaniu genialnego, eksperymety i reformowanie kwitły w najlepsze. Pamiętam wprowadzenie gimnazjów i wydzie- lenie gimnazjów ze struktury szkół podstawowych. Utworzono gimnazja w siedzi- bach tych szkół jako odrębne byty. Tworzenie administracji nowych bytów było okazją dla decydentów do zawłaszczenia stanowisk dla członków swoich ro- dzin. Jakoś już tak jest w Polsce, że nic nie może odbywać sie bez korzyści osobistych tam gdzie mamy bezpośredni wpływ na decyzje. Tak się dzieje na szczytach władzy a także na najniższych jej szczeblach. Powołanie gimnazjów jako odrębnych bytów w murach szkół podstawowych powodowało że w jednym budynku pojawiło się dwóch gospodarzy, powstawał mętlik w sprawach gospodarczych . Remonty, odpowiedzialność za obiekt stawały się trudnym problemem. Już wówczas mądrzy ludzie wskazywali na absurdalność takiego rozwiązania. Ale była to okazja do stworzenia kilku stanowisk i społeczny koszt reformy nikogo nie interesował. Była to przecież kieszeń państwowa a nie prywatna. Po kilku latach borykania się z problemem przyszła refleksja i zdrowo rozsądkowe myślenie. Wrócono do sprawdzonych i kosztowo niższych rozwiązań, czyli wrócono do tego co już było. Radosnych twórców eksperymentu oczywiście nikt nie skrytykował.

Hrubieszów nie rozerwalnie związany jest z wojskiem. Położone w północnej części miasta koszary, zbudowane zostały jeszcze w okresie, kiedy Polska była pod zaborem rosyjskim. Dla potrzeb budowy obiektów wojskowych została uruchomiona cegielnia, położona nieopodal budowanych koszar. Powstał kompleks budynków koszarowych, budynki mieszkalne dla kadry zawodowej i cerkiew. Wiele obiektów przetrwało do dzisiaj i cieszą oko piękną architekturą. Szczególnie okazały jest garnizonowy klub oficerski. Monumentalny budynek z pięknym podjazdem cieszył się dużym powodzeniem zarówno wśród kadry oficerskiej jednostki wojskowej jak i cywilnych bywalców. Na codzień restauracja z dancingiem a w okresie nowego roku ekskluzywna sala balowa. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, brama główna do koszar znajdowała się przy ulicy Żeromskiego-dzisiaj w tym miejscu jest wjazd do osiedla mieszkaniowego. W tamtych latach od skrzyżowania przy szkole aż do bramy głównej prowa- dził szpaler drzew, rosnące w dwóch rzędach ocieniały dojście. Przy bramie stała budka wartownika a wjazd zamykał biało czerwony szlaban. Na ulicach miasta często widywało się młodych żołnierzy, szczególnie po złożonej przysiędze kiedy mogli opuścić koszary i wyjść do miasta. W dniach przysięgi widziało się przyjeżdzające rodziny na tę uroczystość . Od wczesnego ranka od dworca kolejowego ciągnę- ły w stronę koszar grupki ludzi. Na ulicach widywało się także patrole żandarmerii wojskowej, legitymujące spotkanych żołnierzy, korzystających z przepustki a tak- że, wyłapujący tych którzy korzystali z przepustki własnej przeskakując ogrodzenie koszar. Miasto zgodnie koegzystowało z wojskiem. W Hrubieszowskim garnizonie w okresie przed 1939 rokiem pełnił służbę mjr Henryk Dobrzański „Hubal”.A po 1945 roku w jednostce wojskowej służył także przyszły twórca stanu wojennego, generał Wojciech Jaruzelski. Hrubieszowska jednostka wojskowa przechodziła przez różne reorganizacje i metamorfozy, z groźbą likwidacji włącznie.Nie znam się na sprawach wojskowych, nie odbywałem też obowiązkowej służby wojskowej, dlatego też woj- sko, jego porocedury, hierarchie, zależności są mi obce. Tak jak pisałem jednostka przechodziła różne burzliwe dzieje, ale została utrzymana. Bez wątpienia jest w tym duża zasługa ks. Andrzeja Puzona, kapelana wojskowego i proboszcza bliskiej jed- nostce wojskowej parafii, Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Poruszał wszystkie możliwe klamki mogące pomóc. Skutek tych działań to obecność jednostki wojsko- wej w Hrubieszowie do dzisiaj.

Na zakończenie swojej retrospektywy dawnego Hrubieszowa, chciałbym wspomnieć młodzież, wspaniałą hrubieszowską młodzież, dlatego że była to młodzież do której i ja się zaliczałem. Sa to najmilsze wspomnienia, przywołujące najpiękniejszy czas życia człowieka. Młodość nasza przypadała na czas kiedy telewizja nie była jeszcze złodziejem czasu a o komputerze i internecie nikt nawet nie myślał. Najpopularniejsze ze sfery kultury rozrywki to kino, radio, książka. Od czasu do czasy pojawiały sie zespoły rockowe z niezapomnianą Karin Stanek, Kasią Sobczyk, Michajem Burano, Niemenem, Stanem Borysem i innymi gwiazdami tamtych czasów. Miasto tętniło życiem i młodzieżą . W okresie letnim, wieczorami, marzeniem było znalezienie wolnej ławki w parku. Park to nie było tych kilka drzew i ławek jak dzisiaj. Park buchał zielenią i klombami kwiatów. Puste dzisiaj przestrzenie pozwala- jace swobodnie spojrzeć przez park z ulicy 3 Maja na ulicę Narutowicza, wypełnione były krzewami, kwiatami i drzewami. Wkomponowane w zieleń ławki tworzyły intymne miejsca spotkań. Wieczorami ulice w centrum tętniły życiem. Spacery, potkania ze znajomymi, zaliczanie słynnego Kozackiego Rogu. Kozacki Róg to był punkt gdzie się umawiano, był także jakby punktem orientacyjnym, czę- sto określano jakieś pobliskie miejsce powołujac się na ten punkt. Miał on także znaczenie pejoratywne, obibokom mówiono że wystawaliby tylko na Kozackim Rogu. Jedyna w mieście kawiarnia Regionalna w Rynku, w godzinach popołudniowych wypełniona do ostatniego miejsca. Składała sie z dwóch sal, mniejszej i większej. Mniejsza z kotarą w drzwiach sprawiała wrażenie intymniejszej i jak się znalazło w niej znajome towarzystwo przy kilku stolikach, biesiada odbywała się na całego. W holu kawiarni, w szatni urzędował Cybulski, szatniarz i portier, nieraz zdarzało się że wyrzucał awanturujących biesiadników na ulicę. Podobny tłok był w trzech restauracjach hrubieszowskich, Kresowiance, Kasieńce i Staropolskiej. Atrakcją dodatkowa w Kasieńce były dancingi. Nieliczni korzystali z kawiarenki w Domu Nauczyciela prowadzonej przez Panią Zosię. W tej kawiarence z atmosferą domową, bywalcy mogli liczyć na coś więcej, pieczony kurczak i inne specjały, był tam również stół bilardowy a także można było rozegrać partyjkę brydża. GKO, garnizonowy klub oficerski, był miejscem gdzie docierało towarzystwo szukajace wiekszych wrażeń, z reguły były to późne godziny.

W tamtych latach bardzo popularne były prywatki, u kogoś w domu, przy adapterze później magnetofonie urządzano przyjacielskie spotkania, wino, słodycze, czasami kanapki i bawiono się świetnie do rana. W okresie karnawału była to najpopularniej forma spotkań towarzyskich. Było tak że czasami co drugi dom rozbrzmiewał muzyką, podobnie bywało w mieszkaniach blokowych. Na prywatkach bawiła się nie tylko młodzież, także starsi organizowali spotkania przyjaciół przy muzyce i lampce wina. Spora część młodzieży uczyła się lub studiowała daleko od Hrubieszowa. Problemy z transportem, ceny biletów, odległości, powodowały że młodzież zjeżdżała do rodzinnego miasta w okresach światecznych i na wakacje. Okresy te obfitowały w spotkania koleżeńskie, wzajemne odwiedziny, wspólne spędzanie czasu. A później to już różnie bywało, nie wszyscy wracali do Hrubieszowa. Po ukończeniu szkoły lub uczelni podejmowali pracę gdzieś w Polsce, tam się urządzali, zakładali rodziny i Hrubieszów stawał się tylko etapem w ich życiu. Pojawiają się jeszcze w okolicach świąt, czy w lecie w okresie urlopowym, niestety coraz rzadziej, również z racji zdrowia i wieku. Dzisiejszy Hrubieszów jest już inny, ma inną czasami obcą twarz, wszystko się zmienia . Ulice jakby opustoszały, brak spacerujących, tłumek pojawia się z racji jakiejś imprezy w mieście lub stadionie. Inne zainteresowania, potrzeby, inne sposoby spędzania czasu, zmiana pokoleniowa, tak jest wszędzie. Nie cofnie się uciekającego czasu, nie zatrzyma zmian które niesie życie. Pozostają wspomnienia i to zazwyczaj tych najlepszych chwil, o tych przykrych, złych, chcemy zapomnieć, wymazać je z pamięci. Nasze dzieci, wnuki, żyją już w innej rzeczywistości, ich Hrubieszów jest inny i pewnie za ileś tam lat ich wspomnienia będą podobne do naszych, też powiedzą że coś odeszło, minęło, że jest inaczej. I będzie to prawda, bo każde pokolenie inaczej nie tylko widzi ale również odmiennie urządza swój świat.